Wydaje mi się, że nie ma sensu pisać więcej, skoro powiedziałem już wszystko. Ale ona[1] zaleca, abym zapisał rzeczy, które najbardziej mnie uderzają i jestem posłuszny. Jest wieczór Wielkiego Czwartku. Mówiąc o Jezusie, nie odwracam więc uwagi od Niego, ale skupiam się na Nim. Powiem wam zatem, jak spędziłem ostatnie dwadzieścia cztery godziny. Wczoraj wieczorem widzieliście mnie wyczerpanego. Byłem naprawdę wyczerpany. Ale kiedy dotykam dna ludzkiej wytrzymałości i dla tych, którzy mnie widzą, sprawiam wrażenie biednej istoty niezdolnej nawet do myślenia, to właśnie wtedy mam - powiem to w ten sposób - iluminacje. Wczoraj wieczorem czytałem gazetę; potem, zmęczony również tym, zamknąłem oczy i byłem taki... bezwładny. Nagle zobaczyłem mentalnie bardzo kamienisty i jałowy teren. Wyglądał jak szczyt pagórka, jakich wiele na naszych wzgórzach. Pozbawiony roślinności, pełen kamieni i szorstkich, białawych krzemieni, miał wokół siebie rozległy horyzont. Na samym szczycie wyrosła roślina mammola. Jedyna rzecz, która żyła w takiej nędzy. Wyraźnie widziałem kępę liści, dobrze zgrubiałych i zebranych, jakby chciały oprzeć się wiatrom wiejącym ze szczytu. Kilka fioletowych pąków, mniej lub bardziej otwartych, wystawało z zielonej kępy. Ale w pełni rozkwitnięty był tylko jeden. Piękny, kolorowy, otwarty i sięgający ku górze. To właśnie jej wyprostowana postawa, jakby przyciągana jakąś szczególną siłą, przykuła moją uwagę i skłoniła do poszukiwań. I zobaczyłem deskę, dużą deskę wbitą w ziemię. Wyglądała jak świeżo strugana kłoda, niemal szorstka i chropowata. Pół metra nad ziemią, może mniej, znajdowały się dwie przebite stopy... Widziałem je tylko zeszłej nocy. Dwie torturowane stopy. A że były torturowane dotkliwie, wskazywał na to przykurcz stóp, z palcami niemal wygiętymi do tyłu w kierunku podeszwy, jakby w tężcowym skurczu. Krew, spływając po piętach, spływała po szorstkim trzonku i spływała na ziemię. Kolejne krople spadały z podkurczonych palców i spływały na główkę fiołka. Oto fiołek wyciągnięty w górę! Do tej krwi, która go żywiła, tak jak pośród tak nędznej gleby żywiła tę pojedynczą kępkę, o której wiadomo, że rośnie na tle tego drewna. Wiele rzeczy powiedział mi ten widok... A kiedy przyszedłeś, byłem z tyłu, aby zobaczyć[2] ten znak, który był moim kazaniem w Wielką Środę. Figura nie rozcieńczyła się. Nie znikają łatwo. Pozostają w mózgu, ostre, nawet jeśli nawykowe rzeczy je przytłaczają lub próbują przytłoczyć. Tego ranka, jeszcze zanim przyszedłeś, ujrzałem resztę ciała. Mówię: dostrzegłem, ponieważ pojawiała się i znikała, jakby pośród unoszącej się mgły. Innym razem było znacznie ostrzejsze... Ale wtedy wydawało mi się martwe. Teraz wydaje mi się żywy. I myślę, że to wielka szkoda, że Jezus nie pokazał mi dzisiaj swojej twarzy. Jezus jest tak zasmucony, Jego smutek osiągnął taką intensywność z powodu całej ludzkiej nędzy, która nie męczy się byciem taką - ale raczej staje się coraz bardziej nędzna - że nie moglibyśmy znieść, nie umierając ze smutku, wyrazu Jego boskiej twarzy. Jezus, mój Mistrz, swoim bezdźwięcznym słowem mówi mi, że moje miejsce jest bardziej niż kiedykolwiek u stóp Jego krzyża. Tylko z Jego Krwi muszę czerpać życie... a moim zadaniem jest jedynie być kadzidłem u stóp tronu Odkupiciela. Kadzidłem, które swymi perfumami przykrywa smród grzechu, niegodziwości i okrucieństwa, które wydycha ziemia. Kadzidło perfumuje się tylko poprzez spalanie i pochłanianie samego siebie. I ja muszę zrobić to samo. Ponownie mówi mi, że kwiat może przyciągnąć inne spojrzenia do swojego krzyża, może sprawić, że inne stworzenia ugną się pod deszczem jego Krwi. To jest zadanie kwiatu wobec bliźniego i wobec Boga. Zadośćuczynienie miłości wobec Jezusa i przyciągnięcie do Jezusa wielu serc, akceptując życie w tym celu na jałowej pustyni, sam na sam z krzyżem. Mógłbym powiedzieć, że pozostałem z ustami spoczywającymi na tych przebitych stopach, jakby pijąc ze źródła, które jest zarówno świeżością, jak i żarem. Doznanie duchowe, ale tak żywe, że wydawało się rzeczywiste... Tego ranka, o godzinie 10, otrzymałam list od jednej z moich sióstr w Rzymie, list, który ci pokażę, w którym mówi ona o tej właśnie misji u stóp krzyża, a do listu dołączony jest obrazek z krucyfiksem, a pod nim płonący kurdyban i słowa: "Niech moja modlitwa wznosi się przed Tobą jak kadzidło". Odebrałem to wszystko jako niemą mowę mojego Jezusa do Jego małej hostii, którą powoli pochłania bardziej miłość niż choroba. Myślę, że jutro jest Wielki Piątek: dzień dni dla mnie. Chciałbym gromadzić ofiarę za ofiarą, aby uczynić go prawdziwym dniem pokuty. Ale jest tak mało rzeczy, które Maryja może teraz zrobić! Cóż, zrobimy te kilka rzeczy. Poza tym... może być tak, że jutro Jezus da mi mój udział w bólu zadośćuczynienia. Zostanę tutaj, blisko Krzyża. W końcu to miejsce Marii. Więc nie przegapię nawet skinieniem głowy mojego Odkupiciela...
[1] Odnosiła się do ojca Miglioriniego, do którego pisarka zawsze się zwracała i który często był nazywany "Ojcem" [1]. Na jego prośbę, który był jej kierownikiem duchowym w latach 1942-1946, Maria Valtorta napisała Autobiografię, w której, jak sądziła, "powiedziała wszystko".
[2] Byłem w tyle, aby zobaczyć, co to oznacza.