Powyżej, najczystsze wrześniowe niebo, śmiejące się słabą zorzą. Poniżej, krótki płaskowyż pośród bardzo wysokich, bardzo dzikich, bardzo skalistych górskich brzegów. Krótki płaskowyż z krótką, szmaragdowozieloną trawą, wciąż błyszczącą od płaczu rosy, ale już wkrótce mieniącą się pączkującym śmiechem od pocałunku słońca. Wysoko w górze, na czystym niebie, tak błękitnym i łagodnym, stała płonąca postać, która wydaje się być stworzona z niczego innego, jak tylko żarzącego się ognia. Ogień, którego blask jest bardziej żywy niż blask słońca, który wyłania się zza dzikiego jarzma z blaskiem promieni i blaskiem, dzięki któremu wszystko jest rozświetlone radością. Ta istota ognia jest odziana w pióra. Pozwólcie, że wyjaśnię. Wydaje się być aniołem, ponieważ dwa ogromne skrzydła utrzymują ją zawieszoną i nieruchomą na niematerialnym kobalcie wrześniowego nieba, dwa ogromne otwarte skrzydła, które zarysowują poprzeczną belkę, do której wspiera się jej olśniewające ciało. Dwa ogromne skrzydła, które są bielą żarzenia, otwierają się na świecącym blaskiem ciele odzianym w inne skrzydła, które owijają je dookoła, zebrane tak jak są z ich nadprzyrodzonymi piórami z perły, diamentu i czystego srebra, wokół osoby. Wydaje się, że nawet głowa jest owinięta w tę pojedynczą pierzastą szatę. Bo ja tego nie widzę. Widzę tylko, tam gdzie powinna być ta seraficzna twarz, blask tak żywego blasku, że jestem oszołomiony. Muszę pomyśleć o najbardziej żywych blaskach, jakie widziałem w niebiańskich wizjach, aby znaleźć coś podobnego. Ale ten jest jeszcze bardziej wyrazisty. Krzyż z płonących piór stoi na niebie ze swoją tajemnicą. Poniżej, chudy mały zakonnik, którego rozpoznaję jako mojego serafickiego Ojca, modli się na kolanach na trawie, niedaleko nagiej, surowej jaskini, przerażającej jak skok z piekła. Roztrzaskane ciało zdaje się nie mieszkać w grobowej tunice, tak szerokiej w stosunku do kończyn. Szyja wyłania się, bladobrązowa, z bigiognola cocolla597 , koloru między popiołem a niektórymi lekko żółtawymi piaskami. Ręce wychodzą smukłymi nadgarstkami z szerokich rękawów i są wyciągnięte w modlitwie, dłonie skierowane na zewnątrz i uniesione jak w "Dominus vobiscum "598. Dwie niegdyś brązowawe ręce, teraz żółtawe, cierpiącej osoby. Twarz jest szczupła, wydaje się wyrzeźbiona w starej kości słoniowej, ani piękna, ani regularna, ale ma swoje szczególne piękno stworzone z duchowości. Brązowe oczy są piękne. Ale nie patrzą w górę. Patrzą, szeroko otwarte i nieruchome, na rzeczy ziemskie. Ale nie sądzę, by widziały. Stoją otwarte, spoczywając na zroszonej trawie; wydają się studiować cętkowany haft dzikiego ostu i pierzasty haft dzikiego kopru włoskiego, który rosa przekształciła w zielony, diamentowy "aigrette "599 . Ale jestem pewien, że nic nie widzi. Nawet rudzika, który przylatuje z ćwierkaniem, by przeszukać trawę w poszukiwaniu małych ziarenek. Modli się. Jego oczy są otwarte. Ale jego spojrzenie nie kieruje się na zewnątrz, lecz do wewnątrz. Nie wiem, jak, dlaczego i kiedy zauważył żywy krzyż na niebie. Nie wiem, czy poczuł go przez przyciąganie, czy zobaczył go przez wewnętrzne wezwanie. Wiem, że podnosi twarz i szuka wzrokiem, który jest teraz ożywiony zainteresowaniem, co potwierdza moje przekonanie o jego wcześniejszym braku wzroku dla świata zewnętrznego. Wzrok mojego seraficznego ojca napotyka duży, żywy, płonący krzyż. Chwila zdumienia. Potem okrzyk: "Panie mój!", a Franciszek cofa się nieco na piętach, pozostając w ekstazie, z podniesioną twarzą, uśmiechnięty, płacząc dwiema pierwszymi łzami błogości, z ramionami bardziej otwartymi... I oto Serafin porusza swoją lśniącą, tajemniczą postacią. Zstępuje. Zbliża się. Nie schodzi na ziemię. Nie. Wciąż jest bardzo wysoko. Ale nie tak jak wcześniej. W połowie drogi między niebem a ziemią. A ziemia staje się jeszcze jaśniejsza dla tego żywego słońca, które w tym błogim świcie łączy się i wyprzedza inne każdego dnia. Opadając, z rozpostartymi skrzydłami zawsze w kształcie krzyża, rozcinając powietrze nie ruchem piór, ale własnym ciężarem, wydaje rajski dźwięk. Coś, czego nie może dać żaden ludzki instrument. Myślę i przypominam sobie dźwięk kuli ognia z Pięćdziesiątnicy...600 A teraz jest tak, że podczas gdy Franciszek najbardziej się śmieje, płacze i świeci w ekstatycznej radości, Serafin otwiera dwa skrzydła - teraz dobrze rozumiem, że są to skrzydła - które znajdują się pośrodku krzyża. I tam pojawiają się przybite do drewna najświętsze Liście mojego Pana i Jego długie nogi, o blasku, w tej wizji, tak żywe, jak mają to Jego uwielbione kończyny w Raju601. A potem dwa inne skrzydła otwierają się, na samym szczycie krzyża. I mój wzrok, i wierzę602 , że również Franciszka, niezależnie od tego, jak bardzo mógł być wspomagany przez łaskę Bożą, doznaje radości z powodu żywego olśnienia. Oto tors Zbawiciela pulsujący oddechem... i oto, och! oto Ogień, który tylko łaska pozwala utrwalić, oto Ogień Jego Twarzy, który pojawia się, gdy całun z błyszczących piór jest otwarty. Ogień wszystkich wulkanów, gwiazd i płomieni, otoczony sześcioma wzniosłymi skrzydłami z pereł, srebra i diamentów, nadal byłby niewielkim światłem w porównaniu z tym nieopisanym, niepojętym blaskiem Świętego Człowieczeństwa Odkupiciela zamkniętego na swoim rusztowaniu. Oblicze zatem i pięć otworów ran nie znajdują porównania, które można by opisać. Myślę... Myślę o najwspanialszych rzeczach... Myślę nawet o tajemniczym świetle emanującym z radu. Ale, jeśli to, co przeczytałem, jest prawdą, to światło jest żywe, ale srebrno-niebieskiej gwiazdy, podczas gdy jest to kondensacja słońca pomnożona przez niepoliczalną liczbę razy. Szczyt Verny musi wyglądać tak, jakby tysiąc wulkanów otworzyło się wokół niego, aby go ukoronować. Powietrze, przez światło i ciepło, płonące i nie płonące, emanujące z mojego ukrzyżowanego Pana, drży falami wyczuwalnymi dla oka, a łodygi i liście wydają się tak nierealne, że światło przenika nawet nieprzezroczystość ciał i czyni je jasnymi... Nie widzę siebie. Ale myślę, że w odbiciu tego światła moja biedna osoba musi wyglądać jak fosforyzująca. Franciszek więc, na którego światło wylewa się i przenika go, nie wygląda już jak ludzkie ciało. Ale mniejszym serafinem, bratem tego, który oddał swoje skrzydła w służbie Odkupicielowi. Teraz prawie leży, Franciszku, tak bardzo jest pochylony do tyłu, z całkowicie wyciągniętymi ramionami, pod swoim ukrzyżowanym Słońcem! Jest tak niematerialny, że przenika go światło i radość. Nie mówi, nie oddycha, materialnie. Wyglądałby jak uwielbiony nieboszczyk, gdyby nie znajdował się w pozie, która wymaga przynajmniej odrobiny życia. Łzy, które płyną i być może służą złagodzeniu ludzkiej żarliwości tego mistycznego płomienia, lśnią na jego chudych policzkach jak diamentowe strużki. Nie słyszę żadnych słów ani od Franciszka, ani od Jezusa. Absolutna, głęboka, zdumiona cisza. Przerwa w świecie wokół tajemnicy. Nie przeszkadzać. Nie profanować tej świętej ciszy, w której Bóg komunikuje się ze swoimi błogosławionymi. Wbrew temu, co można by przypuszczać, ptaki nie wywyższają się do wrzaskliwych tryli i radosnych lotów na to święto światła, nie tańczą motyle ani ważki, nie latają jaszczurki ani jaszczurki. Wszystko pozostaje w oczekiwaniu, w którym czuję adorację istot wobec Tego, dla którego zostały stworzone. Nie ma już nawet tej delikatnej bryzy, która wydawała westchnienia wśród liści. Nie ma już nawet tego powolnego arpeggiowanego dźwięku wody ukrytej w jakimś kamiennym zagłębieniu, która od czasu do czasu rzucała, jak rzadkie perły, swoje nuty w stonowanej skali. Nic. Jest Miłość. I to wystarczy. Jezus patrzy i śmieje się ze swojego Franciszka. Franciszek patrzy i śmieje się ze swojego Jezusa... Wystarczy. Ale teraz uwielbione Oblicze, tak świetliste, że wydaje się niemal liniami światła jak Oblicze Ojca Przedwiecznego, materializuje się nieco. Oczy nabierają szafirowego blasku cudotwórcy. Linie stają się surowe, imponujące, jak zawsze w tych godzinach, powiedziałbym, że władcze. Polecenie Słowa musi dotrzeć do jego Ciała; a Ciało jest posłuszne. A z pięciu ran wylatuje pięć strzał, pięć małych piorunów, powiedziałbym, które opadają bez zygzakowania w powietrzu, ale pod kątem prostym, bardzo szybko, pięć igieł nieznośnego światła, które przebijają Franciszka... Nie widzę oczywiście podeszew, zakrytych szatą i kończynami, ani boku zakrytego sutanną. Ale widzę ręce. I widzę, że po tym, jak ogniste kolce weszły i przebiły - jestem jak za Franciszkiem - światło, które jest po drugiej stronie, w kierunku dłoni, przechodzi przez otwór z tyłu. Wygląda to jak dwa otwarte oczka w śródręczu, z których dwie nitki krwi spływają powoli w dół nadgarstków, na przedramiona, pod rękawy. Francis wydaje tylko westchnienie tak głębokie, że przypomina mi skrajne westchnienie umierającego. Ale nie upada. Pozostaje taki, jaki był przez jakiś czas. Aż Serafin, którego twarzy nigdy nie widziałem - widziałem tylko jego sześć skrzydeł - rozpościera te wzniosłe skrzydła jak welon nad Najświętszym Ciałem i ukrywa je, a dwoma początkowymi skrzydłami wznosi się coraz dalej w niebo, a światło słabnie, pozostając w końcu tylko pogodnym słonecznym porankiem. Serafin znika poza kobaltem nieba, które go pochłania i zamyka się na tajemnicy, która zstąpiła, aby uczynić błogosławionego dzieckiem Bożym, a teraz wstąpiła do jego królestwa. Wtedy Franciszek odczuwa ból swoich ran i z jękiem, nie wstając, schodzi ze swojej poprzedniej pozycji i siada na ziemi. Patrzy na swoje ręce... i odkrywa swoje stopy. Do połowy zapina szatę na piersi. Pięć strużek krwi i pięć nacięć przypomina o Bożym pocałunku. Franciszek całuje swoje dłonie, pieści bok i podeszwy, płacząc i szemrząc: "Mój Jezu! Mój Jezu! Co za miłość! Co za miłość, Jezu!... Jezu!.. Jezu!..". I próbuje stanąć na nogi, kierując pięści na ziemię, i udaje mu się to z bólem w dłoniach i roślinach, i zaczyna, trochę zataczając się, jak ktoś, kto jest ranny i nie może oprzeć się na ziemi i zatacza się z bólu i omdlewającej słabości, w kierunku swojego lustra, i pada na kolana na kamieniu, z czołem opartym o krzyż tylko z drewna, dwie gałęzie związane razem, i tam patrzy na swoje ręce, na których wydaje się tworzyć główka gwoździa, która przenika i przebija, i płacze. Płacze z miłości, bijąc się w piersi i mówiąc: "Jezu, mój łagodny Królu! Co mi uczyniłeś? Nie dla smutku, ale dla chwały innych ten Twój dar jest dla mnie zbyt wielki! Dlaczego dla mnie, Panie, dla mnie niegodnego i biednego? Twoje rany! O Jezu!...". Nie słyszę ani nie widzę niczego innego. Wydaje mi się, że kiedy byłem wśród żywych, słyszałem wizję opisaną w inny sposób. Myślę, że mówili, że był to Serafin z twarzą Chrystusa. Nie wiem, co o tym myśleć. Tak to widziałem i tak to opisuję. Nigdy nie byłem w La Verna, ani w żadnym innym franciszkańskim miejscu, choć zawsze bardzo chciałem. Dlatego jestem całkowicie nieświadomy topografii tego miejsca. [Rozdział 361 dzieła EVANGELO następuje, datowany na 17 września].
[597] cocolla, która jest rodzajem płaszcza z kapturem, właściwym dla mnichów, jest naszą poprawką zamiast przytulać.
[598] Dominus vobiscum, jak w przypisie do 23 marca.
[599] aigrette, które umieściliśmy w cudzysłowie, to francuska nazwa ptaka (gauze, garza lub czapla), ale może również oznaczać pióropusz lub kępkę.
[600] Zesłanie Ducha Świętego, w "wizji" z 28 maja.
[601] w Raju, w "wizji" z 10 stycznia.
[602] Wierzę, zamiast widzę, to nasza korekta.